DWA ARABSKIE PAŹDZIERNIKI IZRAELA
WOJNA JOM KIPPUR (1973) I OPERACJA „POWÓDŹ AL-AKSA” (2023)
7 października dosłownie obudziłem się do wiadomości o niebywałej ofensywie palestyńskiego Hamasu (ugrupowania rządzącego w Gazie) i jego zbrojnego ramienia, Brygad al-Qassam, przeciwko siłom okupacyjnym Izraela. Po raz pierwszy od nałożenia przez Izrael już niemal siedemnaście lat temu blokady enklawy, Palestyńczykom udało się blokadę naprawdę przełamać i rozerwać. Niektóre obrazy z tych wydarzeń miały w sobie poetyckie wręcz piękno (bojownicy wylatujący z Gazy na paralotniach).
„Odetniecie nas od lądu i morza, to ku wolności użyjemy nieba. Możecie mieć jedną z najpotężniejszych armii na świecie, najbardziej zaawansowane technologie terroru, pacyfikacji i nadzoru, Pegasusa, drony i nanoroboty, ale ludzkie pragnienie wolności i tak przekroczy wasze zasieki i przebije się przez waszą Żelazną Kopułę” – wydawali się mówić z tych obrazów.
Dosłownie się do tych wieści obudziłem, bo o tym była pierwsza wiadomość, którą tamtego dnia dostałem whatsappem (od brata). Szok był tym większy, że byłem nazajutrz po seansie Goldy, brytyjsko-amerykańskiego biopiku o perypetiach Goldy Meir, premiery Izraela, w dniach wojny Jom Kippur (w tytułową rolę wcieliła się Helen Mirren, którą nie zawsze widać zza dymu papierosowego). Byłem w szoku, bo 7 października 2023 to niemal dokładnie 50. rocznica wybuchu tejże wojny Jom Kippur (konkretnie: jeden dzień później).
Rozumiałem zarówno, dlaczego ten film powstał „na okrągłą rocznicę” tamtej wojny (zrealizował go izraelski reżyser Guy Nattiv), jak i to, że Hamas wybrał dla rozpoczęcia obecnej ofensywy datę z takim ładunkiem symbolicznym. Co mnie od pierwszej chwili frapuje, to zbieg wszystkich tych linii w jednym punkcie.
WOJNA JOM KIPPUR
Przypomnijmy może na wszelki wypadek, o co chodzi z tą wojną Jom Kippur. Dla Izraela jest to najbardziej traumatyczne historyczne starcie z arabskimi sąsiadami, ponieważ połączonym siłom Egiptu i Syrii udało się wziąć Izrael z zaskoczenia i zastać go totalnie nieprzygotowanym na atak. Jest to też dla Izraela, pośród wielu jego wojen z Arabami, propagandowo na swój sposób ulubiona, ponieważ ten jeden raz nawet nie trzeba kłamać, kto zaczął – to dotychczas jedyna izraelska wojna, w której to nie Tel Awiw był agresorem, potrzeba więc mniej ekwilibrystyki, żeby rozwijać wokół niej narrację ofiary we wrogim arabskim otoczeniu. Choć oczywiście Egipt i Syria odpowiadały na okupację swoich terytoriów od czasu wojny sześciodniowej w 1967 (Izrael zajął wtedy nawet ogromny obszar egipskiego Półwyspu Synaj, większy od swojego legalnego terytorium).
Dla Arabów – Palestyńczyków i ich sąsiadów – wojna Jom Kippur to natomiast wspomnienie tego niemal jedynego razu, kiedy odnieśli nad Izraelem wojenne zwycięstwo. Izrael musiał na koniec zwrócić Egiptowi Półwysep Synaj.
Choć bliższe przyjrzenie się szczegółom komplikuje oczywiście sprawę, dodając konsekwencjom goryczy. Egipski prezydent Anwar Sadat w zamian za pokój i zwrot Synaju przystąpił do normalizacji stosunków z Izraelem (wcześniej władze w Kairze nie używały nawet tej nazwy, zamiast nazwy Izraela mówiąc o „podmiocie syjonistycznym”, „Zionist entity”). Pokój z Izraelem ostatecznie przechylił Egipt w stronę Stanów Zjednoczonych (za prezydentury Nasera Kair współpracował był ze Związkiem Radzieckim), otworzył drogę dla późniejszej neoliberalnej transformacji kraju, a także do ostatecznej zdrady przez Egipt sprawy palestyńskiej. Zdrady, którą generałowie, w krzyczącej sprzeczności z wolą egipskiego ludu, kontynuują do dzisiaj (reżim w Kairze jest de facto wspólnikiem Izraela w utrzymywaniu blokady Gazy – jedyna granica strefy nie będąca pod kontrolą Izraela jest z Egiptem).
Zbiorowa wyobraźnia ucieka się jednak do zapominania o niuansach – a w przypadku społeczeństw arabskich, bezsilnych w obliczu cierpienia ich palestyńskich braci i sióstr, wojna Jom Kippur i sukces libańskiego Hezbollahu w 2006 roku to jedyne wydarzenia, które pokazują, że Izrael, nawet wspierany bezkrytycznie i we wszystkim przez największe światowe supermocarstwo, nie zawsze jest niepokonany. Taki jest znaczenie wojny Jom Kippur dla społeczeństw arabskich.
HELEN MIRREN JAKO GOLDA MEIR
Film Nattiva z Helen Mirren jest w oczywisty sposób propagandowy i nie należy dać się zwodzić temu, że nie jest nominalnie izraelski. Pomyślany został jako widowisko przede wszystkim dla międzynarodowej publiczności, czego nie dałoby się uzyskać siłami wyłącznie izraelskiej kinematografii – dość, bądź co bądź, marginalnej w światowym obiegu. Trzeba było amerykańskich pieniędzy i brytyjskiej ekspertyzy w zakresie ekranowego rekonstruowania historii – połączenie tych sił gwarantowało odpowiednie production values, by film mógł uwodzić dla sprawy Izraela publiczność międzynarodową (a przynajmniej zachodnią).
Film jest w oczywisty sposób propagandowy – nie tylko dlatego, że wybiera ten jedyny rozdział w historii Państwa Izrael, kiedy to nie ono zaatakowało sąsiadów, tylko na odwrót. Wdraża on widza do bezwarunkowej identyfikacji z izraelską stroną w wojnie Jom Kippur, nie przedstawiając właściwie żadnych racji strony egipskiej i syryjskiej (które miały – a Syria ma do dzisiaj – część swojego terytorium pod izraelską okupacją!). O istnieniu gdzieś tam Palestyńczyków nawet nie napomyka, w zgodzie zresztą z poglądami samej Meir, dla której nie istniało coś takiego jak naród palestyński. To, że były tam wcześniej jakieś wojny, sygnalizuje chyba jednym zdaniem na ekranie w prologu z archiwaliami, jakby to był tylko szczegół. Nie szczędzi nam nawet ocieplania wizerunków zbrodniarzy wojennych: Ariela Szarona (niech mu ziemia ciężką będzie) i Henry’ego Kissingera (dlaczego on jeszcze żyje?!). Film kończy wypisana na ekranie laurka ku czci premiery Meir, twierdząca, jakoby jej postawa i dokonania przyniosły długotrwały pokój.
Komu przyniosły?
Zasługą filmu Nattiva z Helen Mirren jest mimo wszystko przypomnienie zaskoczenia rządu w Tel Awiwie i nieprzygotowania izraelskiej armii na wydarzenia pierwszego arabskiego października (1973), co z kolei skłania do refleksji nad uderzającą analogią z obecną sytuacją, dokładnie 50 lat później.
Można by ograniczyć się do myśli, że Izrael padł ofiarą swojej hybris, zbyt długo zadowolony swoimi dotychczasowymi zwycięstwami. Ale znowu, naprawdę trudno od siebie odpędzić dziwne myśli przychodzące do głowy w odpowiedzi na świadomość, że to wszystko – atak Hamasu, zaskoczenie Tel Awiwu, okrągła rocznica i film zawczasu na tę rocznicę zrealizowany, doskonale na potrzeby nowej sytuacji skalibrowany ideologicznie – tak się tu synchronicznie zbiegło.
KONIECZNE MINIMUM PARANOI
Żyjemy w czasach, w których zdrowa odrobina paranoi jest warunkiem niepostradania zmysłów. Pozwólmy sobie więc na trochę spekulacji.
Nie możemy wykluczać, że cała narastająca intensyfikacja przemocy w stosunku do Palestyńczyków, jaką raportowano w tym roku w Izraelu i na Palestyńskich Terytoriach Okupowanych (ataki osadników, aresztowania dzieci, brutalne naruszenia najświętszego dla Palestyńczyków meczetu Al-Aksa) była rozmyślnie orkiestrowana przez Tel Awiw, aż Palestyńczyków dociśnie tak mocno do ściany, że dojdzie do znaczącej eskalacji, która z kolei stworzy warunki dla kolejnych brutalnych uderzeń Izraela. Premier Binjamin Netanjahu ż do ostatniego weekendu miał za sobą słabą i niestabilną większość w Knesecie, a przez ostatnich kilkanaście lat nauczył się doskonale, jak bardzo rosną mu słupki, gdy tylko stworzy sobie okazję do bombardowania Gazy.
Nie możemy wykluczać, że film na półwiecze wojny Jom Kippur, na jednym poziomie obliczony na ogólne zatrzymywanie dla Izraela sympatii zachodniej publiczności, od lat odpływającej stopniowo na stronę Palestyńczyków (pomimo postawy większości zachodnich rządów, działających pod dyktando Waszyngtonu), na innym poziomie rachowany był też na te konkretne okoliczności: by koincydował z przygotowywaną w politycznych laboratoriach nową falą przemocy. W Holandii Golda wydaje się być wciskana widzom na siłę. Od dwóch tygodni w kinach, seansów jest dużo, cały dzień, od 11 rano do wieczora, choć sale wcale nie są pełne. Ja byłem na seansie liczącym ze mną włącznie sześciu widzów. Wygląda to tak, jakby ilość seansów nie była odpowiedzią na zainteresowanie publiczności, a próbowała to zainteresowanie trochę „wymusić”. Chętnie usłyszę, jak to wygląda w innych krajach.
Nie możemy wykluczać, że film powstał przy pomocy dążących do zaognienia sytuacji sił politycznych, które ułatwiły sfinansowanie projektu. Wbrew szeroko panującemu przekonaniu, w zachodnich kapitalistycznych kinematografiach częściej niż nam się wydaje dochodzi do bliskiej lub bezpośredniej współpracy i działania „na zlecenie” sił politycznych. Jest o tym kilka książek w kontekście Pentagonu, np.: Jean-Michel Valantin, Hollywood, Pentagon and Washington: The Movies and National Security from World War II to the Present Day z 2005; David L. Robb, Operation Hollywood: How the Pentagon Shapes and Censors the Movies z 2004, i in.
Takim filmem do jakiegoś stopnia „zleconym” przez Pentagon był bez wątpienia Wróg nr 1 (Zero Dark Thirty) Kathryn Bigelow z 2012, apologia amerykańskiej „wojny z terroryzmem” uszlachcona serią Oscarów przez Amerykańską Akademię Filmową. Głośnym kiedyś filmem, o którym wiemy dziś, że został sfinansowany (za pośrednictwem firm-krzaków) przez CIA, jest powstała w 1954 animowana adaptacja Folwarku zwierzęcego Orwella, która miała za zadanie być alegorią stalinowskiego Związku Radzieckiego odstraszającą od idei lewicowych. Niestety zbyt słabo znana książka Frances Stonor Saunders Who Paid the Piper? The CIA and the Cultural Cold War (1999) pokazuje, na jak ogromną skalę CIA finansowała antykomunistyczną kulturę na całym świecie w okresie zimnej wojny (była to największa i najdłużej prowadzona operacja CIA w historii agencji; CIA wypromowała np. Jacksona Pollocka jako amerykańską przeciwwagę dla komunisty Picassa).
W tak zmilitaryzowanym i skoszarowanym, podporządkowanym logice ciągłej wojny (i globalnego handlu nią – bronią, technologiami bezpieczeństwa, nadzoru i pacyfikacji) społeczeństwie jak Izrael, trudno sobie wyobrazić, żeby popularne seriale w rodzaju Więźniów wojny, Faudy czy Teheranu powstawały bez współpracy z siłowymi ramionami izraelskiego państwa, mniej lub bardziej formalnej.
Nie mamy żadnych racjonalnych powodów, by na serio wierzyć, że amerykańskie i blisko z nimi stowarzyszone, funkcjonujące w niejawny sposób agencje, nie kontynuują do dzisiaj metod walki ideologicznej przeciwko współczesnym wrogom Imperium Dolara opisanych przez Stonor Saunders. Amerykańskie i brytyjskie elity polityczne i biznesowe odczuwają głęboką wspólnotę interesu z klasami panującymi w Izraelu, a służby specjalne tych trzech państw w wielu wymiarach z sobą współpracują.
Nie możemy wykluczać istnienia daleko posuniętych planów koordynujących powstawanie filmów z przewidywanymi wydarzeniami czy nastrojami politycznymi, nawet jeśli na poziomie przysłowiowego zdrowego rozsądku wydaje się to wszystko trochę zbyt makiaweliczne. Nie po tym wszystkim, co widzieliśmy na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat: skandale związane z Cambridge Analytica i nie tak dawno izraelską ekipą „Team Jorge” Tala Hanana; sterowanie zamieszkami w wielkich miastach Brazylii celem obalenia presidenty Dilmy Rousseff; wreszcie rzekomo spontaniczne, a koordynowane za pośrednictwem kontrolowanych przez Amerykanów platform społecznościowych, antyrządowe zamieszki w Iranie w ostatnich paru latach. I kto wie, ile tego jeszcze było.
Nie możemy wykluczać, że Izrael tym razem wiedział o nadchodzącym ataku, zaskoczony ewentualnie jego skalą i wirtuozerią. Zresztą, o tym w 1973 też trochę wiedział, tylko nie wierzył we wskazujące na to doniesienia, bo informacje były zbyt szczątkowe i wydawały się nieprzekonujące. Dziś jednak Izrael dysponuje bez porównania potężniejszymi narzędziami inwigilacji i nadzoru – i to nie tylko tego, co się dzieje na terytorium pod jego bezpośrednią władzą, ale także poza jego granicami.
NA CO SIĘ ZANOSI?
Tel Awiw mógł nie wiedzieć, co dokładnie Hamas planuje, o czym konkretnie, w szczegółach, w Hamasie rozmawiają – chodzą np. słuchy, że od paru lat używa się tam wyłącznie chińskich telefonów i tabletów Huawei, być może nie tak łatwo dostępnych inwigilacji Amerykanów i ich sojuszników. Ale żeby nie wiedział nic o płynącym do Gazy uzbrojeniu (które przecież w całości pochodzi z zewnątrz)? Nie możemy więc wykluczać, że Izrael wiedział już od jakiegoś czasu, że na coś się zanosi, jednocześnie udając, że nie widzi rakiet spływających do Gazy; wyczekiwał obecnego wybuchu, a nawet specjalnie dokręcał w tym roku śruby, ażeby skumulowany gniew Palestyńczyków nie daj Boże nie spuścił z tonu za szybko.
Dlaczego to jest prawdopodobny scenariusz i po czym to widać?
Binjamin Netanjahu i jego klika nigdy nie ukrywali, że od dawna marzą o ataku na Iran, który jest nie tylko sojusznikiem samego Hamasu, ale od samego początku Rewolucji Islamskiej demonstruje aksjologiczne przywiązanie do sprawy palestyńskiej tout court i udziela pomocy kolejnym siłom oporu wyłaniającym się na scenie sprawy palestyńskiej. W momencie, kiedy piszę te słowa, Teheran ustami ajatollaha Chameneiego zaprzeczył, ażeby miał z tym cokolwiek wspólnego, podkreślając podmiotowość działania Palestyńczyków, którzy nie muszą być przez nikogo prowadzeni za rękę. Jednocześnie powtórzył swoje niezmienne stanowisko o bezwarunkowej solidarności z Palestyńczykami i gotowości do udzielenia im wsparcia, nie precyzując jednak, co za wsparcie wchodzi w grę.
W zachodnich mediach testuje się już jednak naszą gotowość na opowieść o „winie Iranu”. Mówi się, że „ktoś z Hamasu już komuś wyznał”, że wszystko to zaplanowano z Teheranem (póki co, potwierdzenia tego wyznania trudno się dosłuchać na będącej znacznie lepszym źródłem Al Dżazirze). Jeżeli jednak wśród tych rakiet, które wyleciały z Gazy, są i Fajr-5, to pochodzą one z Iranu. Jeżeli wśród uzbrojenia, które dotarło do Gazy, jest i to, które Amerykanie pozostawili, uciekając z Afganistanu, to Iran pewnie był miejscem jego przerzutu. Jeżeli do Gazy trafiła część zachodniego uzbrojenia, które z natowskich dostaw na Ukrainę trafia na czarny rynek, to miejscem jego przerzutu mogła być Syria, a Damaszek na pewno nie robi takich rzeczy bez konsultacji z Teheranem.
Choć jeszcze nie w Białym Domu, to w innych kuluarach władzy w Waszyngtonie rozbrzmiewają już pohukiwania, że to wszystko dzieło Iranu, a Hamas (i Palestyńczycy w ogóle) to jedynie jego pożyteczni idioci, a nie ludzie, którzy wolą umrzeć stojąc niż żyć na kolanach. Jeżeli ta opowieść się w miarę dobrze przyjmie, możemy mieć kolejną iterację tego samego, co kiedyś widzieliśmy na temat niesławnej „broni masowego rażenia” Saddama Husajna i jego „powiązań z al-Kaidą”.
Administracja Bidena całkiem prawdopodobnie marzy o wojnie z Iranem tak samo, jak kiedyś marzyła Hillary Clinton, niesławna sekretara stanu akurat u Obamy, jedynego prezydenta od czasu rewolucji Chomeiniego, który chciał się jakoś dogadać z Iranem. Madama Clinton miała w tym z Obamą bardzo nie po drodze. Powiedziała kiedyś wprost przed kamerą, że gdyby to od niej zależało, zmiotłaby Iran (przypomnijmy: prawie 90 milionów ludzi) z powierzchni Ziemi. Po czym zaniosła się śmiechem. Obecny sekretarz stanu Antony Blinken pochodzi ze wspólnego z Madamą Clinton politycznego lineażu, a Joe Biden nie przez przypadek nie przywrócił Joint Comprehesive Plan of Action zerwanego przez Trumpa.
Long story short: obecna obsada Białego Domu marzy o wojnie z Iranem tak samo, jak rząd Netanjahu w Tel Awiwie. Jeżeli uda się świat, a przynajmniej zachodnie media i polityków, przekonać, że to wszystko robota niecnego Iranu, to owo od wielu lat odkładane marzenie może się w końcu spełnić. A rozpętywane przez pro-zachodnie ośrodki protesty w Iranie (tegoroczna Pokojowa Nagroda Nobla wypadła też po tej linii) mają tutaj za zadanie budowania (fałszywego) wrażenia, że sami Irańczycy w swojej masie marzą o zachodniej interwencji dokonującej „wymiany reżimu” w Teheranie.
Dlaczego wojna z Iranem jest potrzebna Białemu Domowi jeszcze bardziej nawet niż Tel Awiwowi? Bo administracja Bidena zmaga się od początku z bardzo słabym poparciem. Doświadczyła skoordynowanego ataku propagandowego wielkich mediów i przemysłu zbrojeniowego – za karę za uzgodnione przez Trumpa w Katarze wycofanie się z Afganistanu. O wojnie ukraińskiej wiedzą już w Pentagonie i Białym Domu, że „najlepsze” (dla Amerykanów), na co mogą tam jeszcze liczyć, to utrzymanie Rosji w pułapce nierozwiązywalnego konfliktu na dekadę czy dwie, coś w rodzaju Afganistanu 3.0, tyle że w Europie. W dodatku wojna ukraińska pochłania coraz więcej pieniędzy amerykańskiego podatnika – jeżeli Amerykanie będą mieli tego już całkiem dosyć, to Joe Biden i Kamala Harris mogą w przyszłym roku wylecieć z Białego Domu.
Ostatnich kilkadziesiąt lat pokazuje amerykańskim prezydentom ponad wszelką wątpliwość, że nic tak nie wspomaga ich reelekcji, jak wywołanie kolejnej wojny, na sterydach wzmożenia gadkami o „niesieniu wolności” (tym razem można będzie eksploatować wątek „irańskich kobiet”, podobnie jak było z Afganistanem). Wojna taka, żeby działała jako boost dla wyborczego poparcia, musi wybuchnąć bliżej końca kadencji, żeby Amerykanie byli na fali patriotycznego wzmożenia, a nie zdążyli jeszcze odczuć negatywnych konsekwencji (w tym sensie wojna ukraińska zaczęła się dla Bidena za wcześnie i zdążyła zacząć ujawniać swoje koszty – i malejące szanse swojego powodzenia – na zbyt długo przed kolejnymi wyborami).
Podsumowując. Władze Izraela mogły nie wiedzieć, co dokładnie Palestyńczycy z Hamasu planują, jeżeli nie były w stanie dokładnie szpiegować ich komunikacji prowadzonej na chińskich urządzeniach (jeżeli to prawda). Ale musiały coś, nawet jeśli nie wszystko, wiedzieć o ilości uzbrojenia sprowadzanego do Gazy. Na tej podstawie musiały się przynajmniej domyślać, że coś się święci, i na to właśnie liczyły: grały na jak największą tego, co się święci, skalę. Przygotowywały też temu propagandowy kontekst i kontent, w rodzaju filmu na okrągłą rocznicę wojny Jom Kippur. Nie wierzę, że to prawda, że Tel Awiw nie spodziewał się niczego – jeżeli już, to nie spodziewał się jedynie skali strat zadanych przez Hamas i Brygady al-Qassam w pierwszym dniu ataku. Izraelscy politycy otwarcie uważają Palestyńczyków za zwierzęta, nie przypisywali im więc pewnie aż takiej skuteczności i przygotowania. Teraz natomiast, już po ataku i rozpoczęciu retaliacji, zanosi się ze strony Izraela na propagandowe wysiłki na międzynarodową skalę, by przekuć bieżącą eskalację przemocy w warunki dla rozpoczęcia otwartej wojny z Iranem – wojny wymarzonej osobiście przez Netanjahu, przez jego skrajnie prawicowe otoczenie, jak również przez przynajmniej niektóre siły w Waszyngtonie, u Izraela imperialnego patrona.
Jarosław Pietrzak
Jestem na Facebooku i Twitterze (pardon, X).
Ilustacja nad tekstem: Helen Mirren w filmie Golda, reż. Guy Nattiv (2023)