SANKCJE I SANKCJE
Jarosław Pietrzak
W poprzednim tekście pt. Europa znowu zapłaci nazywam reżim sankcji przeciwko Rosji (wymuszony na Europie przez Stany Zjednoczone) bezmyślnym. W warunkach intelektualnego zagubienia panującego w Polsce na lewicy, w reakcji na krytykę sankcji wobec Rosji pojawiają się rutynowo pytania w rodzaju: no ale czy my na lewicy (takiej z prawdziwego zdarzenia, nie tej nędzy, jaką mamy w Sejmie) nie chcielibyśmy – no właśnie – nałożenia surowych sankcji na Izrael, dopóki się nie opamięta?
Chcielibyśmy.
Ja na pewno. Od kilkunastu lat i niezmiennie należę do zdeklarowanych zwolenników BDS i do niego przekonuję, podejmowałem nawet pewne wysiłki zasiania w Polsce ziarna kulturalnego bojkotu Izraela. BDS – skrót od Boycott, Divestment, Sanctions – to zainicjowana przez palestyńskie społeczeństwo obywatelskie międzynarodowa kampania wzywająca do bojkotu Izraela, wycofania stamtąd inwestycji i obłożenia kraju sankcjami ekonomicznymi i dyplomatycznymi, dopóki nie zaprzestanie on popełnianych na Palestyńczykach zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. W tym brutalnego reżimu rasowego apartheidu, gorszego niż ten, któremu położono w końcu kres w Republice Południowej Afryki (zdaniem samych weteranów walki z tamtym apartheidem). Żądania te są wzorowane właśnie na środkach, które pomogły najpierw zdelegitymizować, a następnie obalić tamten apartheid.
SYMBOLICZNE GESTY I POLITYKA
Czy to stanowisko nie jest wewnętrznie sprzeczne? Domaganie się obłożenia sankcjami Izraela i krytyka sankcji nałożonych na Rosję? Nie, nie jest sprzeczne.
Albo inaczej – jeżeli jest sprzeczne, to tylko z błędnych pozycji. Pozycji, które postrzegają sankcje jako symboliczne gesty, przypominające indywidualne decyzje o bojkotach konsumenckich. Każdy – jako indywidualny konsument – ma prawo bojkotować producentów, o których wie, że zachowują się nieetycznie (np. wyzyskują pracę dzieci, zatruwają gdzieś rzeki lub prześladują związkowców). W warunkach obecnej koncentracji kapitału i globalnych łańcuchów dostaw często nie ma to większego wpływu na rzeczywistość, ale pozwala zachować czyste sumienie poprzez odmowę nawet takiego współudziału – jeżeli dostępny jest gdzieś inny producent albo możemy się bez czegoś obyć. Jeżeli bojkotujących będzie bardzo dużo, co się czasem zdarza, od czasu do czasu udaje się wymusić np. eliminację jakichś negatywnych praktyk.
Sankcje w polityce międzynarodowej to jednak coś bez porównania poważniejszego niż bojkot konsumencki. Mylenie sankcji z bojkotem konsumenckim, powoduje, że również sankcje traktujemy jak symboliczne gesty, dzięki którym demonstruje się przed światem (a czasem tylko przed lustrem) swoją moralną słuszność. I może jak Bóg da, to osiągną jakieś rezultaty. Może w tym być więcej jakiejś formy narcyzmu (indywidualnego lub grupowego) niż polityki. Polityka to jest wspólna odpowiedzialność za przyszłość i kształt ludzkiego świata.
Moralizującą tendencję do „symbolicznych gestów” da się może poniekąd zrozumieć, kiedy praktykuje je formacja tak „ubezsilniona” jak współczesna polska lewica, zmarginalizowana w każdej przestrzeni i spacyfikowana intelektualnie. Ale redukowanie polityki do symbolicznych performansów, bo się wydają piękne i coś tam komuś przypominają, bez ważenia ich realnych skutków w materialnej ludzkiej rzeczywistości, to w ostatecznym rozrachunku coś w rodzaju przywiązania do własnej bezsilności.
Sankcje na arenie międzynarodowej są realnym środkiem wywierania nacisku politycznego i jako takie, przy użyciu ważenia ich realnych skutków, muszą być oceniane. Nie powinny być rozumiane tylko jako gesty moralnego łajania niegrzecznych państw, bo państwa to organizmy inne niż osoby i nie wstydzą się ani łatwo, ani często (głównie, kiedy poniosą odczuwalną porażkę). Powinny być rozumiane jako wymagające za każdym razem racjonalnego przemyślenia sposoby wywierania nacisku przez społeczność międzynarodową. Nacisku celem wyegzekwowania pożądanych zachowań ze strony państw, które lekceważą zasady, na które większość państw – lub wszystkie – się między sobą umówiły, nazywając je prawem międzynarodowym.
O tym, czy sankcje są dobrym czy złym rozwiązaniem, decyduje kombinacja odpowiedzi na co najmniej cztery pytania:
- czy ich cel (to, co chcemy wyegzekwować) jest słuszny i sprawiedliwy?
- czy wyczerpano mniej agresywne możliwości?
- czy będą skuteczne, a więc zabolą tego, kogo mają zaboleć?
- czy i jakie będą ich rykoszety?
Innymi słowy: są sankcje i są sankcje.
W normalnych okolicznościach najwięcej kontrowersji rozgrywa się zwykle w pierwszym wymiarze. Tutaj najwięcej zależy od poglądów i stanowisk politycznych, opinii i tego, w co wierzymy, w czego słuszność wierzymy. Trzy pozostałe są znacznie bardziej domeną tego, co wiemy lub da się zbadać, sprawdzić, zweryfikować.
PRZYKŁAD: IRAN
Weźmy dla przykładu sytuację z Iranem. Osobiście uważam, że wymuszona zewnętrznie wymiana reżimu w Teheranie nie jest celem ani słusznym, ani sprawiedliwym – niezależnie od tego, jak daleki od moich lewicowych marzeń jest system polityczny panujący w Iranie. Albo inaczej: polityczny porządek panujący wewnątrz Iranu to po prostu nie nasza sprawa – nie nasza w Europie, nie nasza na Zachodzie. Lepszy system polityczny w Iranie jest na poziomie abstrakcyjnym słusznym celem, ale Irańczycy powinni mieć pierwsze i ostatnie słowo w tej sprawie, nie wyłączając prawa do popełniania własnych błędów po drodze. Reszta świata natomiast powinna szanować ich elementarną autonomię i suwerenność, a także oddać Iranowi sprawiedliwość: jest to mimo wszystko jedno z najbardziej demokratycznych państw na Bliskim Wschodzie.
Demokracja w warunkach Republiki Islamskiej ma mocno wykluczające warunki brzegowe (np. niemożliwe jest dojście do władzy komunistów, czyli tych, z którymi sam dzieliłbym najwięcej ideałów). Ale czy w republice (północno)amerykańskiej, zwanej Stanami Zjednoczonymi – z jej systemem de facto jedynie dwóch partii, różniących się czasami tylko formami dominującego w nich rasizmu, a także z bezwzględną tam koniecznością dysponowania wielomilionowymi budżetami na kampanie wyborcze – takich wykluczających warunków brzegowych nie ma? Czy w amerykańskich wyborach szanse miałby komunista?
Możemy więc kibicować Irańczykom, żeby ich społeczeństwo zmieniało się na lepsze, ale nie powinniśmy zgadzać się, by było to wymuszane przemocą sankcji ekonomicznych, albowiem mają oni prawo układać swoje życie społeczne po swojemu.
Oprócz tego, w warunkach nasycenia współczesnej polityki kłamstwami, musimy też zachowywać zdrową dawkę – że tak powiem – hermeneutyki podejrzliwości. Np. nie dać się tak po prostu uwieść tym, którzy przekonują, że chodzi im tylko o to, by Irańczycy żyli w systemie lepszym od tego, który mają – bez zadawania sprawdzających pytań. Czy naprawdę chodzi o system lepszy, czy może o bardziej posłuszny wobec Imperium Amerykańskiego? W tej sytuacji możemy również uważać, że cel lepszego systemu władzy w Iranie jest słuszny, ale nie jest on prawdziwym celem tych, którzy forsują sankcje. Odpowiedzią wówczas powinien być brak poparcia dla sankcji.
Jednocześnie wiemy, że zdania na temat, jaki system jest dla kogo lepszy mogą być i są podzielone.
Neokonserwatysta z Waszyngtonu czy neoliberał z globalnej instytucji finansowej najpewniej nie zgodzi się z moim stanowiskiem i będzie przekonywał, że wymiana reżimu w Teheranie jest celem słusznym i sprawiedliwym per se. Nawet szablonowy socjaldemokrata może się dać uwieść ich argumentacji, niepokojąc się np. o prawa irańskich kobiet (i zapominając, że Iran ma jeden z najwyższych na Bliskim Wschodzie wskaźników dostępu kobiet do wyższego wykształcenia i związanych z nim zawodów). Nawet z nimi możemy wciąż dyskutować, uciekając się do pozostałych kryteriów politycznej oceny sankcji. A nawet powinniśmy dyskutować, bo pomimo niezgody z ich założeniami wciąż możemy obronić to, w co sami wierzymy, odwołując się do innych poziomów problemu.
Jeżeli wierzy jeden z drugim w słuszność celu wymiany reżimu w Teheranie, możemy wskazywać jałowość sankcji jako sposobu. Nie z zasady, bo tu nie ma żadnej zasady (sankcje ostatecznie położyły apartheid w RPA, dużym, silnym kraju, o ambicjach w regionie nawet kolonialnych, realizowanych w Namibii czy Angoli). Nie z zasady, ale w tej konkretnej sytuacji.
Iran zmaga się z sankcjami już kilkadziesiąt lat – i jakimś cudem jest dzisiaj jednym z silniejszych państw w regionie. Jeżeli zatem system sankcji w kogoś w Iranie uderza, to najwyraźniej niespecjalnie w „reżim”. Musimy też wskazywać na rykoszety sankcji. Płacą za nie biedni Irańczycy, na których wszelkie ekonomiczne przeszkody rzucane całemu krajowi odbijają się najmocniej. Nie da się też wykluczyć, że trwałość „reżimu” jest poniekąd… ubocznym produktem sankcji. Irańczycy są dumnym społeczeństwem, jednym z nielicznych, których europejskim mocarstwom nie udało się nigdy skolonizować i być może polityka demonstracyjnego oporu wobec Ameryki i Zachodu jest przynajmniej po części źródłem legitymizacji „reżimu” w Teheranie.
Mam nadzieję, że ten przykład zarysowuje w miarę wyraźnie, jakiego rodzaju myślenia – złożonego, kontekstualnego – i praktyki politycznej wymaga problem sankcji.
Są sankcje – i są sankcje.
Podobnie w przypadku sankcji, w których słuszność wierzymy, musimy sobie zadawać pytania o ich realne skutki. Bo polityka to nie sztuka tego, jak się czuć dobrze z własnymi gestami, tylko odpowiedzialność za rzeczywistość, w której żyją ludzie. Czy mają one – te sankcje – szanse osiągnąć to, o co nam chodzi, czy np. wywołają zamiast tego jeszcze większy głód w Somalii i Sudanie, które niczym nie zawiniły i nie miały z całą sprawą nic wspólnego. To jest właśnie jeden z wielu problemów z sankcjami wobec Rosji.
Nawet gdybyśmy się zgodzili, że ich cel był słuszny i sprawiedliwy (jak najszybsze porzucenie lub zakończenie przez Rosję „specjalnej operacji wojskowej” Putina na terytorium Ukrainy), to sprawa wysiadała od samego początku na pozostałych poziomach.
Czy wyczerpano słabsze środki? Kto chce, może uznać, że wysiłki podejmowane w ostatnich tygodniach przed „specjalną operacją” przez prezydenta Emmanuela Macrona w imieniu Francji i kanclerza Olafa Scholza w imieniu Niemiec wyczerpały próby rozwiązania sprawy „po dobroci”. Osobiście uważam, że w tym momencie naprawdę nie wiemy i przez czas jeszcze nieokreślony wiedzieć nie będziemy. Nie wiemy bowiem, o czym – w czasie, kiedy do Putina podróżowali i wydzwaniali Macron i Scholz – z Putinem telefonicznie, z Białego Domu, rozmawiał Joe Biden. My guess? Przypominał Putinowi, że w NATO Niemcy i Francja to sobie mogą pogwizdać, bo decydują Biały Dom i Pentagon. A dalej jedno z dwojga:
Co z kwestią możliwej skuteczności sankcji?
- Albo – że będzie (Biden, w sensie) zbroił Ukrainę, z rakietami balistycznymi, głowicami nuklearnymi, bronią biologiczną włącznie, aż Putina krew zaleje – i kto mu (Bidenowi, w sensie) zabroni?
- Albo – coś w rodzaju: „dobra, ubijmy interes, ty sobie weźmiesz tę Ukrainę do swojej strefy wpływów, my ci pozwolimy, ale ty się w zamian nie będziesz mieszał, jak my zrobimy naszą nową rozpierduchę gdzie indziej, bo to będzie nasza strefa wpływów”. Wydarzenia ostatniego miesiąca, zmierzające dość wyraźnie do wielkiej wojny z Iranem (bezpośredniej lub przez proxy), zdają się wzmacniać tę hipotezę.
Rosja już od aneksji Krymu żyje z różnymi zachodnimi sankcjami i przebudowała swoją gospodarkę tak, żeby się do tych realiów dostosować. Rosyjska gospodarka zmaga się ze strukturalnymi problemami (Filip Ilkowski przekonuje, że miały one znaczący udział w popchnięciu Rosji do wkroczenia w tę wojnę), ale problemami naprawdę nie większymi niż te, które wstrząsają całym neoliberalnym kapitalizmem od czasu nierozwiązanego kryzysu z 2008. Rosja nie eksportuje wibratorów i dmuchanych lalek, od których niedoboru nikt nie umrze. Rosja eksportuje surowce, od których najdosłowniej zależy funkcjonowanie – przepraszam za wielki kwantyfikator – reszty świata. Produkty rosyjskiej gospodarki są krytyczne dla normalnego funkcjonowania ludzkości w warunkach systemu produkcji, w jakim żyjemy. Od samego początku było wiadomo, że sankcje na rosyjską energię spowodują drastyczny wzrost jej cen i Rosja będzie trzepać kasę, nawet jeśli spadną rozmiary jej eksportu – dramatyczny wzrost marż zrekompensuje taki spadek z nawiązką. Koniec końców Europa i tak kupuje dzisiaj rosyjską energię, tylko udaje, że o tym nie wie – przez fałszujących jej pochodzenie pośredników w innych krajach, płacąc wszystkie narzuty, które narastają po drodze. Rubel wahnął się w dół tylko chwilowo, po czym się umocnił nawet w porównaniu do sytuacji przed wojną.
Mój znajomy był w tym roku w Rosji na leczeniu – Moskwa to jedno z kilku miejsc na świecie, w którym leczy się stwardnienie rozsiane nową, eksperymentalną metodą. Mój znajomy jest Serbem, jego kraj – poza Unią Europejską, historycznie przywiązany do Rosji – nie przyłączył się do żadnych sankcji. Belgrad to obok Stambułu jedno z dwóch miast w Europie, z którego wciąż są regularne loty do Moskwy. Opowiadał mi po powrocie, że z tego, co widział, w Moskwie niczego nie brakuje. W sklepach jest wszystko, dobra podstawowe, luksusowe, nawet produkty marek, które oficjalnie się z Rosji wycofały (może reeksportowane via Turcja?). Ludzie się nie skarżą na pogorszenie materialnej sytuacji, na utratę pracy, na szalejące ceny.
No to jeszcze pytanie o rykoszety. W takim razie, skoro nie Rosja, to kto za te sankcje płaci?
Europa płaci coraz więcej za energię, a jej koszt odbija się następnie na wszystkim innym. I to zanim miliony gospodarstw domowych zdążyły odrobić ekonomiczne bęcki zebrane w okresie pandemicznych lockdownów. Europa płaci też w ten sposób, że straciła alternatywne wobec Imperium Amerykańskiego możliwości partnerstw ekonomicznych, a więc i siłę przetargową. Innymi słowy, Europa strzeliła w stopę samej sobie, nie wyrządzając krzywdy stronie, w którą sankcje podobno były wymierzone. Moim zdaniem ujawnia to, co było prawdziwym celem sankcji (Amerykanie chcieli osłabić i jeszcze bardziej podporządkować sobie Europę, która potulnie dała się w to wrobić). Najwyższą cenę płacą jednak kraje znacznie biedniejsze, dla których Rosja była czasem głównym źródłem niektórych – niestety, fundamentalnych – dóbr. Np. afrykańskie kraje importujące z Rosji pszenicę.
Teraz, kiedy mnie to już nie rusza, wydaje mi się na swój sposób fascynujące, jak histerycznie w pierwszych miesiącach 2022 roku reagowano na każdą próbę zwrócenia uwagi na to, co wcześniej ponumerowałem jako trzeci i czwarty poziom oceny racjonalności sankcji. Nie zabierałem wtedy nawet głosu, zbyt przetrącony innymi problemami w moim życiu. Wystarczyło jednak, że wsparłem kilka wypowiedzi wyrażających takie wątpliwości nieśmiałym lajkiem na Facebooku, żeby oberwać serią wezwań do tablicy oraz „odfriendowań”, i to nawet ze strony ludzi, których znam nie tylko online, ale i od lat „w realu”. O czym to świadczy? Moim zdaniem o tym, że w przypadku sankcji wobec Rosji problem zaczynał się już na poziomie pierwszego pytania.
Dlatego, że coś śmierdziało już na poziomie słuszności czy sprawiedliwości sankcji wobec Rosji, reakcje na nieśmiałą nawet krytykę każdego aspektu, nawet ich potencjalnej skuteczności czy ich skutków ubocznych, były tak histeryczne. Chodziło o to, żeby na wszelki wypadek wykluczyć samą możliwość zadawania pytań, jakichkolwiek.
Czy po ponad półtora roku od wybuchu wojny ukraińskiej Putina możemy w końcu otwarcie zadawać pytania o sens reżimu antyrosyjskich sankcji? Spróbujmy.
Na poziomie abstrakcyjnym cel polegający na niezwłocznym przywróceniu pokoju, zaprzestaniu działań wojennych, jest jak najbardziej słuszny. Ale, jak już wiemy dzięki przykładowi Iranu, cel deklarowany może być ściemą szmuglującą zupełnie inne cele prawdziwe.
Jeżeli naprawdę celem sankcji na Rosję było przywrócenie pokoju, to dlaczego połączono je ze zmuszeniem Międzynarodowego Trybunału Karnego (który do dzisiaj nie znalazł czasu na zajęcie się zbrodniami George’ów Bushów czy Tony’ego Blaira), by niezwłocznie zaczął ścigać Putina listem gończym za zbrodnie wojenne? Połączenie tych dwóch środków – sankcji i listu gończego – sugeruje, że od początku chodziło o izolację Rosji i uniemożliwienie jakiegokolwiek pola manewru dyplomacji (bo jak rozmawiać ze zbrodniarzem? jak Putin mógłby teraz np. polecieć do Berlina, Paryża czy Genewy na rozmowy, nie ryzykując aresztowania?) – a więc nie o przywrócenie pokoju tylko o maksymalne wydłużenie wojny, w nadziei, że wciągnie ona Rosję w wyniszczającą pułapkę na podobieństwo Afganistanu w latach 80. XX w. Przecież bez rozmów z Putinem nie można tej wojny zakończyć – chyba, że Ukraina zmiecie Rosję z powierzchni Ziemi i nie będzie już musiała z nikim w Moskwie rozmawiać, ale każdy, kto w tę opcję wierzy, wymaga lekcji geografii lub niezwłocznej pomocy psychiatrycznej.
Jeżeli naprawdę celem byłoby przywrócenie pokoju, to dlaczego „społeczności międzynarodowej” przez osiem lat przed lutym 2022 wojna na wschodzie Ukrainy niespecjalnie przeszkadzała, prawie jakby jej nie było? 16 tysięcy cywilów w zbuntowanych regionach na wschodzie kraju zginęło od bombardowań prowadzonych przez armię ukraińską (to 60% więcej niż jest cywilnych ofiar pełnoskalowej wojny Putina). Pogwałcenia prawa międzynarodowego przez oligarchiczną klikę w Kijowie nie pociągnęły za sobą żadnych poważnych reakcji „społeczności międzynarodowej” – bo Ukraina była sojusznikiem NATO w podchodzeniu i irytowaniu Rosji. Nawet jeśli przyjmiemy, że Rosja potraktowała sytuację na wschodzie Ukrainy instrumentalnie, jako nieledwie pretekst i okazję, nie zmienia to faktu, że mogła to zrobić tak skutecznie i przekonująco (dla większości świata – poza Imperium Amerykańskim i jego zewnętrznymi prowincjami, Europą, Kanadą i Japonią) dlatego, że odwoływała się do realnych okoliczności. Bombardująca swoich niedawnych obywateli, których nadal uważa za swoich obywateli, skoro nie uznała ich pretensji do niepodległości, Ukraina, nie tylko nie ucierpiała żadnych sankcji ze strony „społeczności międzynarodowej”, ale dostawała od Zachodu niekończące się dostawy militarnych zabawek.
Dalej. Zwolennicy aksjologicznej motywacji nałożenia sankcji na Rosję („nawet jeśli nas samych miałoby zaboleć, ponieśmy wyrzeczenia!”) trzymają się linii, że są one naszym moralnym obowiązkiem, bo w przeciwnym razie każde autorytarnie rządzone państwo, które dysponuje znaczącą siłą militarną, otrzyma sygnał, że siła taka daje prawo do każdego posunięcia, do lekceważenia prawa międzynarodowego i suwerenności innych państw. W jakim systemie międzynarodowym się wszyscy obudzimy, gdy coś takiego znormalizujemy?
Na najwyższym poziomie uogólnienia to oczywiście prawda. Ale diabeł znowu tkwi w szczegółach konkretnej sytuacji. Jak nie raz zwracał uwagę wybitny ekspert od prawa międzynarodowego, Richard Falk, problem w tym, że Rosja nie jest tutaj wcale tym graczem, który dopiero ustanawia ów niebezpieczny precedens. Rosja, która w latach 90. XX w. przeszła największe dobrowolne samorozbrojenie w nowoczesnej historii ludzkości, postanowiła w końcu zacząć poruszać się po swoich najbliższych okolicach w obecny sposób na podstawie precedensów dawno już w świecie pozimnowojennym przeforsowanych – przez Imperium Amerykańskie (z pomocą – dyplomatyczną, wizerunkową, czasem militarną – jego zewnętrznych prowincji). Wojna NATO z Jugosławią, dwie wojny w Iraku, obrócenie Afganistanu w kupę gruzu, Libii w epicentrum handlu niewolnikami… (Rozgrywające się na naszych oczach ludobójstwo Palestyńczyków w Gazie jest przez Izrael realizowane również przy współudziale USA.) Jeżeli tego nie dostrzegamy, to nie da się tego niedostrzegania wyjaśnić inaczej niż euroatlantyckim rasizmem, który we własnym oku belki nigdy nie zobaczy.
Myślę, że da się całkiem rozsądnie argumentować, że przynajmniej jakąś część rosyjskiej motywacji stanowiło pragnienie udzielenia odpowiedzi – prowokacyjnej odpowiedzi – na precedensy już ustanowione w (nie)porządku światowym przez mocarstwa zachodnie, w szczególności Stany Zjednoczone. Na wskazanie hipokryzji przenikającej zachodnie moralizowanie i strofowanie. Prowokacja demaskująca taką hipokryzję okazała się czytelna dla całego świata – poza Imperium Amerykańskim i jego zewnętrznymi prowincjami (nawet nie wszystkimi, bo Japonia demonstruje brak entuzjazmu).
Wracając do motywacji aksjologicznej. Każda osoba, jak również całe społeczeństwo, ma prawo podejmować decyzje o własnym poświęceniu dla sprawy, w której wyższą wartość wierzy. Ale nie może tego bez pytania robić w imieniu kogoś, kto znajduje się w punkcie wyjścia w gorszej pozycji i zapłaci bez porównania wyższą cenę. Dla większości świata to jest poważny problem: dlaczego biedacy w Nigerii, Somalii czy w najbiedniejszym dziś chyba kraju na świecie, Jemenie mają płacić, jeżeli Rosja nie zrobiła nic gorszego niż od kilkudziesięciu lat robią po całym świecie Stany Zjednoczone (milion cywilnych ofiar w samym Iraku) – które nadal się czują sędzią w każdej sprawie. A niektóre z tych ponoszących koszty krajów (np. Somalia i Jemen) ucierpiały już swoje ze strony Stanów Zjednoczonych właśnie, a nie Rosji. Dlaczego Rosja ma być karana za coś, w czym tylko naśladuje – i to na znacząco mniejszą skalę – nigdy niczym niekarane Stany Zjednoczone? Takie pytania zadaje dzisiaj większość świata – mimo iż media Imperium Amerykańskiego i jego zewnętrznych prowincji dbają o to, żebyśmy się tego nawet nie domyślali.
Tymczasem wbrew temu, do czego przekonuje nas wojenna propaganda tych mediów, Rosja zachowuje się na terytorium Ukrainy… ze względnym umiarem. Bloger Galopujący Major, jako być może pierwszy (tak wcześnie) komentator w Polsce, miał odwagę zauważyć już na początku wojny, że być może Rosja nie wygrała jej błyskawicznie właśnie dlatego, że unika bezmyślnego zabijania cywilów, ma opory przed użyciem wszystkich środków, jakie ma do dyspozycji (a ma ich przecież dużo, dużo więcej, niż dotąd użyła, od nalotów dywanowych, jak w Syrii, po głowice atomowe). Przez ponad półtora roku wojny Putina na Ukrainie, zginęło tam 10 tys. cywilów. To oczywiście aż 10 tys. ludzkich istnień. Ale to też 1% ofiar amerykańskiej wojny w Iraku. To wreszcie mniej niż Izrael zmasakrował w 40 dni swojej obecnej inwazji na bez porównania mniejszą Gazę.
No więc: wróciliśmy do Izraela.
PROBLEM: ROSJA
PROBLEM: IZRAEL
Od którego pytania zaczynamy? Zacznijmy dla odmiany od końca.
Poziom czwarty: rykoszety.
Czy ktoś w Bogu ducha winnym Sudanie czy Somalii zapłaci głodem za obłożenie Izraela sankcjami? Nie, ponieważ ten kraj nie jest wielkim producentem żywności ani niczego równie fundamentalnego. Oliwę, humus i wino można z powodzeniem brać skądinąd, i to pod dostatkiem. Mam też podejrzenie, że lepsze, ale nie wiem, bo sam niczego stamtąd nie kupuję od co najmniej piętnastu lat. Izraelskie rolnictwo odgrywa marginalną rolę na światowym rynku żywności.
Co Izrael eksportuje naprawdę istotnego (z własnego i nabywców punktu widzenia)? Szpiegujące oprogramowanie Pegasusa, które różnym dyktaturom i monarchiom absolutnym pomogło pozabijać lub powsadzać przyzwoitych ludzi do więzień? Drony, według wspomnianego Richarda Falka (w książce Power Shift: On the New Global Order) większe zagrożenie dla bezpieczeństwa i porządku międzynarodowego, niż broń atomowa? Coraz bardziej wyrafinowane technologie kontroli i inwigilacji? Wojskowe nano- i nie nano- roboty i inne narzędzia zabijania i terroru? Izrael eksportuje wojnę i inwigilację, marketując ich narzędzia jako sprawdzone w działaniu, czyli w zbrodniach na Palestyńczykach. Ktoś na tym straci, że dopóki nie zacznie wreszcie przestrzegać prawa międzynarodowego, nie będzie mógł ich sprzedawać? Albo inaczej: ktoś przyzwoity na tym straci? Nie, świat się nawet stanie na chwilę trochę lepszym miejscem.
Poziom trzeci: czy to zadziała? Ergo: czy sankcje zabolą tego, kogo mają zaboleć? Jak najbardziej. Izrael to mały kraj (mniejszy niż Czechy), którego rynek wewnętrzny jest niewystarczający, zwłaszcza pod kątem tego, co ta gospodarka faktycznie produkuje i sprzedaje. Na pewno nie utrzyma się z produkcji oliwy, humusu i wina na własne potrzeby. Technologie takie jak Pegasus, drony czy wojskowe nanoroboty też nie będą rentowne, jeżeli jedynymi jego nabywcami będą agencje tak małego państewka, nawet jeżeli napędzają je sterydy bajońskich sum amerykańskiej pomocy na zbrojenia. Ich rentowność i opłacalność dla izraelskiej gospodarki zależą w dużym stopniu od eksportu. Powinno się go zarżnąć sankcjami.
Poziom drugi: czy wyczerpano inne możliwości? A nie wyczerpano?
75 lat całkowitego lekceważenia przez Izrael wszystkich dotyczących go rezolucji ONZ. Rezolucji, których przeciwko żadnemu innemu państwu nie trzeba było głosować aż tyle – pomimo iż połowę możliwych poblokowały weta Stanów Zjednoczonych. Izrael złamał od dnia swoich narodzin wszystkie porozumienia, wszystkie ustalenia, wszystkie umowy. Poczynając od tych, które włączyły go w ogóle w obręb wspólnoty międzynarodowej. Rezolucja powołująca to państwo do istnienia dawała mu połowę more or less terytorium mandatowej brytyjskiej Palestyny. Wziął przemocą dwie trzecie i wypędził 750 tys. z 1,2 mln jej ówczesnych arabskich mieszkańców. Do Organizacji Narodów Zjednoczonych został w 1949 przyjęty pod warunkiem uszanowania i wykonania wcześniejszych rezolucji o prawie wszystkich wypędzonych Palestyńczyków do powrotu do swoich miast, wiosek, domostw. Izrael do dzisiaj nie wpuścił tych ludzi z powrotem. Izrael nigdy nie zrealizował warunku swojego przyjęcia do ONZ. Dlaczego wciąż do niej należy?
Większość populacji bombardowanej od ponad sześciu tygodni strefy Gazy to potomkowie części tamtych uchodźców, pierwszych uchodźców palestyńskiej Nakby.
Izrael bombarduje dzisiaj (piszę te słowa w siódmym tygodniu najbardziej barbarzyńskiej kampanii Izraela wymierzonej jak dotąd w Gazę) nie tylko palestyńskich cywilów – szpitale, szkoły, budynki mieszkalne, drogi, które wcześniej ogłosił bezpiecznymi i kazał się cywilom tamtędy ewakuować, siedziby mediów palestyńskich i międzynarodowych, konwoje karetek. Bombarduje nawet siedziby agencji ONZ, w tym tej powołanej wyłącznie w celu zarządzania katastrofami humanitarnymi wywołanymi przez to jedno państwo. UNRWA to jedyna istniejąca tak długo, niemal od początku ONZ (od 1949), permanentna agencja Narodów Zjednoczonych powołana wyłącznie do pomocy ofiarom masowych zbrodni jednego państwa (którym końca nie widać). W ciągu półtora miesiąca od 7 października Izrael wymordował co najmniej 12 tys. palestyńskich cywilów – ale także 101 funkcjonariuszy różnych instytucji ONZ pracujących w Gazie. Żadne inne państwo nie zrobiło nic podobnego od początku istnienia ONZ.
Wybitna pisarka Susan Abulhawa, autorka wspaniałej powieści Against the Loveless World, napisała na Facebooku: „Nigdy w historii żadne siły zbrojne nie celowały w szpitale, lekarzy, pacjentów i uciekających uchodźców tak, jak to robi Izrael”. Ale Izrael drwi sobie nie tylko z fundamentalnych ludzkich praw Palestyńczyków. Izrael pragnie zastraszyć nie tylko Palestyńczyków oraz ich arabskich braci i siostry w sąsiednich krajach. Izrael urządza sobie kpiny z prawa międzynarodowego, ze wspólnoty międzynarodowej, z samej idei czegoś takiego jak prawo międzynarodowe. Że niby istnieje jakieś prawo ponad Państwem Izrael, które mogłoby ograniczać rozpasanie jego „woli mocy”? Izrael pragnie sterroryzować także całą wspólnotę międzynarodową i instytucje prawa międzynarodowego (ilu ich funkcjonariuszy nie odważy się już nigdy pomagać ofiarom izraelskich czystek etnicznych i ludobójstwa, ze strachu o własne życie?).
Izrael powinien zostać obłożony najsurowszymi sankcjami, przede wszystkim dlatego, że każdy dzień naszego nic-nie-robienia to śmierć kilkuset kolejnych ludzi – w tym średnio dziennie stu kilkudziesięciu dzieci. Podkreślam: dziennie. Co trzy dni ginie w Gazie tyle dzieci, co w półtora roku trwania wojny ukraińskiej. To jest przerażający rekord świata w tym stuleciu. Izrael zabił już więcej niż 0,5% populacji strefy Gazy – na podstawie ostrożnych danych przedstawianych przez Ministerstwo Zdrowia w Gazie, które informuje, że już nie nadąża z liczeniem. Nikt nie wie, ile ludzkiego życia zgasło pod gruzami i ciał nikt jeszcze nie znalazł, albo zabrakło personelu, by potwierdzić ich tożsamość i włączyć na listę.
Izrael powinien zostać niezwłocznie obłożony całym wachlarzem paraliżujących sankcji, bo nie można dostarczać czegokolwiek komuś, kto dzień w dzień bombarduje szkoły i szpitale. Bezdyskusyjne i zrealizowane niezwłocznie powinno być żądanie wysunięte w Polsce przez OPZZ, by zerwać jakąkolwiek współpracę wojskową z Izraelem. Każda dostawa broni do Izraela to współudział w jego zbrodniach wojennych i zbrodniach przeciwko ludzkości. Bez dostaw z zewnątrz, w takim tempie bombardowań, Izraelowi zaczęłyby się kończyć kolejne rodzaje amunicji. Ale zaprzestać należałoby dostaw czegokolwiek, bo wszystko wspiera dziś izraelską gospodarkę wojenną.
Izrael wielokrotnie dał wyraz swojemu lekceważeniu dla rozwiązań dyplomatycznych, posuwając się nawet do zastraszania najwyższych przedstawicieli ONZ (ostatnio sekretarza generalnego Antonio Guterresa), czy zakazów wjazdu na Palestyńskie Terytoria Okupowane dla przedstawicieli ONZ (ostatnio m.in. prawniczki Franceski Albanese). Dlatego każde przyzwoite państwo, powinno zrobić to, co zrobiły Bahrajn, Boliwia, Chile, Czad, Jordania, Kolumbia i Republika Południowej Afryki: zerwać lub zawiesić z Izraelem stosunki dyplomatyczne.
Takich rzeczy, tak konsekwentnie i tak długo (75 lat!), nie dopuszczało się żadne państwo od zakończenia II wojny światowej. Żadne sankcje przeciwko komukolwiek nie będą nigdy sprawiedliwe, jeżeli Izraelowi wolno nawet to, co uskutecznia dzisiaj. Jeżeli to, co się dzisiaj dzieje, ujdzie Izraelowi płazem, pogrzebie to szacunek dla prawa międzynarodowego na być może bardzo długo.
Izrael jest dziś – dzięki protekcji Imperium Amerykańskiego i jego materialnemu i militarnemu wsparciu, w nagrodę za realizowanie roli jego flanki na Bliskim Wschodzie – bezkarną świętą krową społeczności międzynarodowej. Powinien się natomiast stać jej pariasem, któremu nikt przyzwoity nie podaje ręki.
WRACAJĄC DO POCZĄTKU
Tak więc: nie, stanowisko domagające się sankcji wobec Izraela i krytykujące sankcje wobec Rosji nie jest wewnętrznie sprzeczne. Wewnętrznie sprzeczne jest stanowisko, które domaga się lub popiera sankcje wobec Rosji, natomiast do dzisiaj, po tym wszystkim, co przez ostatnie 6 tygodni wywinęło Państwo Izrael, potrafi wciąż znajdować jakieś śliskie wymówki przed żądaniem natychmiastowych sankcji wobec Izraela – ekonomicznych, militarnych i dyplomatycznych. Wewnętrznie sprzeczne i nie do obrony. A do wytłumaczenia – tylko euroatlantyckim rasizmem. Wszystko w nim zależy od tego, czy ofiary są białe czy nie. Wszystko w nim wolno naszemu Imperium, jego zewnętrznym prowincjom, jego przydupasom, jego państwom klienckim; zupełnie inne reguły dotyczą tych wszystkich dzikich na Wschodzie i Południu globalnych relacji władzy, zupełnie inna jest w nim wartość ich życia.
Pozostaje bardzo bolesnym poznawczym doświadczeniem obserwowanie, jak wielu z tych, którzy przez cały rok 2022 moralizowali i moralnie szantażowali wszystkich wkoło, by wymusić bezkrytyczną jednomyślność w sprawie stanowczości wobec Rosji, na widok pięciu tysięcy tak szybko wymordowanych gazańskich dzieci (and counting) i kilkunastu zbombardowanych tam szpitali (and counting) do tej pory nie wydało z siebie pisku. Ilu nawet z tych, którzy używali w Polsce porównania z Palestyną, żeby wycierając nią sobie gęby dokonać swoistego „leftwashingu” własnego akcesu do linii forsowanej przez USA i NATO w sprawie Ukrainy, do dzisiaj nie wypowiada równie wyraźnego zdania w sprawie Gazy? Palestyna była dobrym porównaniem, żeby uzasadniać (na potrzeby niszowych publiczności) wszelkie formy zaangażowania po stronie nie tyle nawet Ukrainy (bo to wszystko niespecjalnie jest w interesie miażdżącej większości Ukraińców), co prozachodniej marionetkowej kliki u władzy w Kijowie. Jakoś nie jest wciąż jeszcze Palestyna dobrym porównaniem dla samej siebie – dobrym na tyle, żeby zmobilizować do choćby ćwierci tego samego działania, tych samych żądań, podobnej stanowczości.
Jarosław Pietrzak